W lipcu wybrałam się w długą podróż pociągiem. Podróż trwała 10 dni. Nie jechałam bez przerwy, ale wysiadałam co jakiś czas, by odkrywać kolejne cuda…
Na pierwszej stacji zaczęłam od kopania. Dokopałam się do czeluści filmowego świata.
Weszłam w tę czeluść tak głęboko, ze trudno mi z niej wyjść do dzisiaj. Zatem ducha zostawiłam tam, a ciało i umysł przeniosłam na kolejną stację.
Tam poznałam czarodziei, było ich mnóstwo, a każdy specjalizował się w innej magii układania ze słów niezwykłych opowieści: o życiu, o świecie, o człowieku, o marzeniach w oczach dziecka, o spełnieniu,
o strachu, o miłości, wreszcie o ptakach … (interpretujcie to jak chcecie)
Codziennie każdy z nich wprowadzał mnie w swój świat i codziennie odprawiałam z nimi mantrę.
Te spotkania stały się dla mnie – ateisty, mszą, moim balsamem dla duszy, którego nie kupię w żadnej drogerii. Odpłynęłam i dryfuję na morzu. Co chwilę ktoś probuje mnie przywołać.
Słyszę krzyki, wołanie, ale obawiam się, że mój duch i moje myśli nie wrócą tak szybko.
Było pięknie: Dzięki Góry Literatury.
Leave a Comment